sobota, 28 września 2019

N jak North America cz.1 - wyprawa

... a dokładniej jej północna część 

Kanadą 

zwana:),

a dokładniej 

prowincje Alberta i Kolumbia Brytyjska 

położone w zachodniej części Kanady, 

czyli obszar od Gór Skalistych z Parkami Narodowymi Banff, Jasper i Yoho, poprzez 

Góry Nadbrzeżne (okolice Whistler), aż po lasy deszczowe strefy umiarkowanej 

na Wyspie Vancouver, a więc po wybrzeże Pacyfiku.


Dzień 1

Przelot: Warszawa - Toronto - Calgary.

Dzień 2


Zaczynamy od prowincji ALBERTA,

 a w niej:

Calgary

- metropolia ze szklanymi drapaczami chmur w centrum miasta i nowoczesną architektura, która - o dziwo - wcale nie przytłacza - wieżowce są bardzo ciekawe, miasto przestrzenne, a co najciekawsze - wystarczy przejść tak naprawdę niewielki kawałek z downtown w stronę rzeki, a kilka mostów będzie przepustką do świata kompletnie odmiennego - park z alejkami, stawami i żyjącymi w nich wiewiórkami i berniklami kanadyjskimi przechodzi w dziką część naznaczona działalnością bobrów - ze zdumieniem obserwujemy żeremia, rozlewiska, gatunki dziko żyjących tu ptaków wodnych, którym nie przeszkadzają odbijające się  wodzie wieżowce ani obecność ludzi - jak widać nawet w dużej metropolii możliwe jest niezakłócone współistnienie człowieka i dzikiej przyrody. A tej będziemy mogli doświadczyć wkrótce bardzo wiele na szlakach Parków Narodowych.





Dzień 3

Góry Skaliste
- pasmo górskie, stanowiące wschodnią część Kordylierów, ciągnie się przez niemal 5 tysięcy kilometrów.

U ich podnóża leży 
Park Regionalny Kananaskis
w którym malowniczy szlak prowadzi do jeziora
Chester Lake



Po powrocie podjeżdżamy jeszcze samochodem pod punkt widokowy i wspinamy się krótki odcinek betonową dróżką i schodkami do miejsca, skąd najlepiej widać niesamowity kolor jeziora Lake Moraine



 Dzień 4

Park Narodowy Banff

Całodzienna wędrówka 
z Lake Louise 
na szczyt Beehive

(nazwa pochodzi od pszczelego ula, którego kształt przypomina), położonego na wysokości 2270 m n.p.m., z którego rozciąga się piękny, choć nieco ograniczony przez drzewa widok na Lake Louise, które ma nieco inny kolor niż oglądany z brzegu - jest niezwykły - mleczno-zielono-niebieski.











Dzień 5


Jedziemy drogą Icefields Parkway z planem zobaczenia kolejnych pięknego jeziora Peyto Lake - niestety pada i jest taka mgła, że widzialność kończy się na barierce oddzielającej punkt widokowy od brzegu jeziora...

Nieco lepiej widać  
Bow Lake
którego cudnego koloru nie pokonało nawet pochmurne niebo.



Więcej szczęścia do pogody mamy w czasie wędrówki górską przełęczą 
Wilcox Pass
- nie pada i przez całą trasę możemy cieszyć oczy widokiem na 
lodowiec Althabasca.





Dzień 6

Park Narodowy Jasper -

- to drugi Park na naszej trasie, a w nim
wycieczka nad jezioro 
Maligne Lake i wzgórza Bald Hills.
Jest duża szansa na spotkanie z niedźwiedziami - baribalem, a nawet grizzly, ale ja ciesze sie, że jednak nie weszliśmy sobie w drogę - co prawda misie nie lubią rozpylonego w ich kierunku gazu pieprzowego, ale i tak podejrzewam, że spotkanie z nimi jest równie emocjonujące, co mrożące krew w żyłach. Wielu turystów oprócz lub zamiast gazu nosi przypięte do plecaków tzw. bear bells, czyli dzwonki o charakterystycznym dźwięku, który ma je odstraszać już z jakiejś odległości, ale niektórzy twierdza, że raczej jest irytujący dla niedźwiedzi i mogą się zdenerwować... Faktycznie co chwile słychać było na szlakach odgłosy tych dzwonków , ale albo okoliczne  niedźwiedzie rzeczywiście ich nie lubią, albo są głuche;)

Wieczorem można było skorzystać z kąpieli w gorących basenach Miette Hot Springs, gdzie oprócz oczywistych atrakcji była jeszcze jedna - wirówka do kostiumów kąpielowych,! dzięki której nie ociekały one wodą i można było je potem szybko wysuszyć:)





Dzień 7

Całodniowy przejazd w kierunku Whistler z krótkim spacerem wzdłuż niezwykle stromych ścian 
kanionu rzeki Maligne
- to jeden z najgłębszych i najdłuższych kanionów Gór Skalistych - maksymalna głębokość to aż 50 m., naprawdę robi wrażenie!



Następny postój jest już w drugiej prowincji -

- KOLUMBII BRYTYJSKIEJ -

- zatrzymujemy się pod masywem Great Mt Robson Area - 
- Mount Robson 
to najwyższy szczyt w kanadyjskiej części Gór Skalistych - 3954 m n.p.m. I znów musimy wierzyć tabliczce, że On Tam Jest ;)




Dzień 8

Śpimy w hoteliku w uroczej miejscowości 
Pemberton 
(w okolicach Whistler), która wygląda jak z filmu - tory kolejowe z przejeżdżającym od czasu do czasu, głośno gwiżdżącym pociągiem, stacyjką kolejową z jedynym budynkiem, który od strony torów jest dworcem, a od strony miasteczka piekarnią, w której toczy się życie towarzyskie - jest gwarnie, ruchliwie i sympatycznie (okazuje się również, że jedną z ekspedientek jest Czeszka, z którą od razu się rozpoznajemy:))- miejscowi wpadają tu na kawę, herbatę, kanapkę, ciastko lub po chleb - wszystko pyszne, świeże i pachnące.  Miło się tam siedzi przy niewielkich stoliczkach w swojskiej atmosferze, obserwując przy okazji przewijających się ludzi. Zwłaszcza jeden zwraca nasza uwagę, jeszcze bardziej potęgując klimat planu filmowego rodem z prawdziwej kanadyjskiej prowincji - do wnętrza wchodzi wysoki szczupły mężczyzna w znoszonym kapeluszu z szerokim rondem, dżinsach, kowbojskich skórzanych znoszonych butach i żółtym przybrudzonym nieco wiekowym żółtym płaszczu przeciwdeszczowym , który ma z tylu charakterystyczne wycięcie ułatwiające jazdę konno. Naprawdę wypatrujemy za oknem zaparkowanego konia, ale nasz pan przyjechał tylko na rowerze - dochodzimy jednak do wniosku, że widocznie szkoda mu było konia w taka pogodę. W każdym razie wyglądał niezwykle "rasowo" i klimatycznie, a najfajniejsze było to, ze nikt oprócz nas nie wykazał większego zainteresowania nim, co oznacza, że taki ubiór to tam, normalne i w związku z tym widziałyśmy autentycznego mieszkańca "domku na prerii":).

Innym klimatycznym miejscem był lokal z czerwonymi siedzeniami, dzielącymi wnętrze na boksy w stylu amerykańskim, w którym serwowano dania obiadowe w postaci między innymi zupy i pizzy - panowała tam również swobodna miła atmosfera prowincjonalnego baru. 
I tak, wędrując uliczkami Pemberton od lokalu do lokalu, wyobrażałyśmy sobie otaczające nas, a chwilowo tonące całkowicie w mgle, chmurach i deszczu 
Góry Nadbrzeżne.



Dzień 9

Rano przeprawiamy się promem z Horseshoe Bay na 
Vancouver Island 
do Nanaimo.
Prom, a raczej śniadanie na nim jest zjawiskiem samym w sobie, więc poświęcę mu chwilę, choć nigdy nie odważyłabym się go zjeść w odróżnieniu od Kanadyjczyków, którzy od razu po wejściu na prom ustawiali się w długich kolejkach po "śniadanie" złożone z dużej porcji  smażonych ziemniaków, hamburgera i mocno przypieczonych, niemal czarnych tostów z ociekającymi tłuszczem kiełbaskami. Wszystko to popijali ogromnym kubkiem pełnym zimnego gazowanego napoju z ogromna ilością lodu. Nam robiło się od tego widoku na przemian gorąco i zimno... Na szczęście była również pyszna herbata dostępna w równie dużych kubkach :)

I tak, po zejściu z promu, w czasie przejazdu  do Ucluelet na zachodni brzeg wyspy, zatrzymywaliśmy się kilka razy na krótkie wędrówki wśród

lasów deszczowych strefy umiarkowanej

- Halfmoon Bay, Willowbrae, Wild Pacific Trail. 

Lasy są niesamowite, ponieważ drzewa, które je tworzą są niesamowite - ogromne, liczące setki lat i obrośnięte porostami.








Dzień 10

Tofino

urocza rybacko - turystyczna miejscowość, w której spędzamy około 4 godzin, włócząc się uliczkami, szukając i znajdując fajną restaurację, w której po raz pierwszy w życiu jem pyszną zupę chowder, której do tej pory tylko słyszałam - gęstą pożywną zupę na bazie wędzonego  łososia z warzywami i śmietaną.
W Tofino jest też przystań dla hydroplanów i kościółek św. Franciszka z Asyżu, gdzie udaje nam się być na sobotniej wieczornej mszy, którą odprawiał niesamowicie sympatyczny ksiądz z Filipin, który - podobnie jak my, jest tam gościem - przyjechał na wakacje, surfuje, rozmawia z młodymi ludźmi oraz - zwyczajem wszystkich kanadyjskich księży (jak zauważyliśmy już w poprzednim tygodniu) - w czasie mszy pyta skąd przyjechali uczestnicy - okazało się, że na kilkanaście obecnych osób tylko jedna pani była tofinianką, a reszta to przyjezdni, głownie Kanadyjczycy i Amerykanie. Małą sensacje wzbudziliśmy my, mówiąc, że jesteśmy z Polski. Na to młody ksiądz Filipińczyk zareagował natychmiast, wprawiając nas w zdumienie, mówiąc "Szczęść Boże" !:)))




Dzień 11

Wyruszamy z Tofino, zatrzymując się jeszcze na plaży i w cudnych lasach deszczowych, gdzie wreszcie po deszczu wychodzi słońce w absolutnie spektakularny sposób przeświecając przez wiszące na gałęziach kropelki wody 






oraz na krótką wizytę u 
baribali
- można je zobaczyć, gdy żerują u stóp niewielkiego wodospadu, przy którym ulokowana jest stacja zachowawcza łososia. Narybek wpuszczany jest do rzeki, gdzie raj mają własnie baribale. Z jednej strony zbudowana jest drewniana kładka dla zwiedzających, na niewielkim terenie otoczonym siatka i płotem, skąd można bezpiecznie obserwować misie, ale już wychodząc poza ten obręb na parking, można spotkać się oko w oko z misiem, ponieważ wszystkie lasy to przecież ich dom. Wodospad znajduje się w głębi, na wprost zakończenia pomostu i tam zawsze jest najwięcej osób, ale nam udało się trafić na moment, gdy jeden z misiów wybrał się na spacer wzdłuż brzegu rzeki, a więc wzdłuż kładki po drugiej stronie brzegu i widzieliśmy go dokładnie - było trochę za ciemno dla obiektywu, więc zdjęcie jest nieostre, ale ja bardziej skupiłam się na patrzeniu własnymi oczyma, ponieważ to był naprawdę niecodzienny widok - baribal na wolności z bardzo bliska!:) 



Po pożegnaniu z misiami oczom naszym ukazały się dwa gatunki powietrznych drapieżników - orzeł amerykański, siedzący na najwyższym drzewie (tak wysoko, że zupełnie nieostry na zdjęciu) oraz sęp uszaty opalający się w słońcu;)


Po tych przyrodniczych atrakcjach docieramy do 
Victorii
- stolicy Kolumbii Brytyjskiej położonej nad cieśniną Juan de Fuca. Robi na nas bardzo dobre wrażenie - jest mała, spokojna i sympatyczna. Najbardziej jednak podoba mi się Fisherman's Wharf, czyli przystań rybacka z bajkowymi miniaturowymi pływającymi domkami we wszystkich kolorach oraz mnóstwem knajpek niedrogo oferujących ryby i owoce morza w przeróżnych kombinacjach. 



Są też kwiatowo-roślinne orki w centrum miasta


oraz parlament, jak przystało na stolicę.



Dzień 13

Rano znów wsiadamy na prom w rejs powrotny na stały ląd, naszym celem jest
Vancouver.
To już metropolia, ale oddechu można zaczerpnąć w Parku Stanleya, który rozciąga się na sporym obszarze. 

Stanley Park 
zawdzięcza swoją nazwę gubernatorowi generalnemu Kanady lordowi Frederickowi Stanley, którego imię nosi również Stanley Cup, czyli puchar, który corocznie wręczany jest najlepszej drużynie hokeja w lidze NHL. Do roku 1792 tereny dzisiejszego parku zamieszkiwane były przez ludność rdzenną, która wraz z dotarciem brytyjskich odkrywców, została na stałe wysiedlona z tych rejonów. Przypominają o tym totemy, które zostały sprowadzone z różnych części Kolumbii Brytyjskiej. Obecnie, w większości, są to repliki. Oryginały zostały przeniesione do muzeów.”

(źródło: http://6757km.com)



Łatwo dostępny z centrum miasta jest Park Totemów.


Totemy (wysokie rzeźbione słupy) stały się symbolem Indian północnego wybrzeża Pacyfiku. W rzeczywistości nie były one rzeźbione na całym wybrzeżu, lecz powszechne były jedynie wśród Tlingit, Haida, Tsimshian i Indian Kwaguilth. Inne słupy stawiane bezpośrednio przy domach były bardziej powszechne. Przypominały one o historii rodzin i o ich statusie. Większe słupy ustawiane na zewnątrz określały rodzinę (klan), do którego należał dom (longhouse). Mniejsze znajdowały się wewnątrz domów głownie w celu przypominania dzieciom historii ich rodzin. Języki wystające z ust postaci na słupach miały oznaczać po prostu „witaj”.

Indianie północnego wybrzeża Pacyfiku tradycyjnie mieszkali w wielu wioskach położonych wzdłuż linii brzegu lub też w bezpośrednim sąsiedztwie rzek. Liczne rodziny mieszkały razem w wielkich komunalnych budynkach (longhouse) ustawionych w szeregu wzdłuż plaży. Ponieważ poza wioskami nigdy nie było tam większych zjednoczonych organizmów państwowych, dlatego też dzisiaj kultury tych ludów grupowane są w odniesieniu do używango języka.

Nuu-chah-nulth oznacza "Góry wznoszące się z morza". Tych 15 plemion zamieszkuje obszar wzdłuż 300 km brzegu wyspy Vancouver w Kolumbii Brytyjskiej Kanadzie. Mieszkają oni w tradycyjnych wioskach na wybrzeżu oraz w pobliskich ośrodkach miejskich.
Indianie Makah żyją w północno-zachodniej części płw. Olympic w USA. Ich wioski zawsze budowane były frontem do wody, a ich pożywienie pochodziło z morza. Dzielą oni język i wspólne zwyczaje z Indianami Nuu-chah-nulth.
Coast Salish to przeszło 57 plemion żyjących wokół cieśniny Georgia, na południu wyspy Vancouver w Kanadzie oraz w najbardziej na zachód wysuniętych obszarach stanu Waszyngton w Stanach Zjednoczonych.
Kwaguilth (Kwakwaka'wakw) to Indianie mówiący językiem kwak'wala zamieszkujący północną cześć wyspy Vancouver oraz inne okoliczne wysepki.
Heiltsuk żyją w centralnej części wybrzeża Kolumbii Brytyjskiej, głownie na wyspie Campbell.
Indianie Nuxalk żyją wzdłuż Burke Channel, 120 km od wybrzeża Pacyfiku.
Gitxsan oznacza dosłownie "ludzi wywodzących się z mgły rzeki". Żyją oni w północnej części Kolumbii Brytyjskiej, wzdłuż rzeki Skeena.
Tsimshian żyją na ladzie i wyspach w centralnej części wybrzeża Kolumbii Brytyjskiej, na północ od rzeki Nass i na południe od Douglas Channel.
Nisga'a żyją w dolinie Nass w północno-zachodniej Kolumbii Brytyjskiej.
Tlingit zamieszkują wyspy i wybrzeże południowo-wschodniej Alaski. Gdy Stany Zjednoczone kupiły Alaskę Indianie Thingits wnieśli protest i wynajęli prawnika w celu wspierania ich żądań własności do południowo- wschodniej Alaski.
Haida żyją na wyspach Królowej Charlotty (Kolumbia Brytyjska) i południowej części archipelagu Księcia Walii (Alaska)."

                                                      (źródło: www.swulinski.com)







Dotarliśmy też
" do samego serca Vancouver, miejsca, gdzie w 1867 roku kapitan i jednocześnie barman John Deighton, zwany Gassy Jackiem, otworzył pierwszą karczmę, odwiedzaną przez przybywających do pobliskiego portu żeglarzy oraz robotników z położonego nieopodal tartaku. Wokół karczmy wkrótce rozrosła się osada nazywana Gastwon, która w 1886 roku otrzymała prawa miejskie i zmieniła nazwę na Vancouver. 
Gastown to dzisiaj najstarsza dzielnica miasta, a na środku Placu Klonowego (Maple Square) ustawiono statuetkę Gassy Jacka stojącego na beczce z alkoholem."

(źródło: www.dalekoniedaleko.pl)

Nie można nie pójść
"do jednej z największych atrakcji dzielnicy – zasilanego parą wodną zegara, skonstruowanego w 1977 roku przez kanadyjskiego zegarmistrza Raymonda Saundersa."

(źródło: www.dalekoniedaleko.pl)



Dzień 14

Jedziemy cały dzień, ok. 800 km z Vancouver w stronę Parku Narodowego Yoho, zatrzymując się na krótkie postoje w miejscach, gdzie rybołowy akurat wcinają rybkę na obiad tuż przed naszymi zdumionymi oczyma - to podobno naprawdę rzadkość zobaczyć rybołowa z tak bliska.



Dzień 15

Park Narodowy Yoho

Całodzienna wędrówka - trekking trasą Iceline przez Little Yoho Valley i dolina rzeki Yoho czyli tak zwana wisienka na torcie - pogoda jest cudowna - przepiękne słońce i głęboko błękitne niebo, które są tłem dla spektakularnych szczytów i lodowców  - mijani Kanadyjczycy swoimi zachwyconymi głosami i spojrzeniami nie mogą wyjść z podziwu, że jest aż tak piękna, więc to naprawdę musi być tu rzadkością:).









I w taki nadzwyczajny sposób przepiękna przyroda Kanady żegna się z nami, a my z nią.