sobota, 25 czerwca 2016

E jak Euro 2016

... czyli jak to robią w Wałbrzychu:

- dorośli :-)







- i dzieci:-)








Tak naprawdę Wałbrzych zaczyna być pięknym miastem ze swoją neogotycką kolegiatą p.w. NMP Bolesnej i Aniołów Stróżów, dawnym pałacem rodu Czettritzów (do nich należał najdłużej jako prywatne miasteczko), pięknym rynkiem z barokowymi, klasycystycznymi (np."Kamienica pod czterema Atlantami" - obecnie pomysłowo wykorzystana przez kibiców;-)) i secesyjnymi kamieniczkami oraz Placem Magistrackim z ciekawym architektonicznie historycznym budynkiem ratusza.
I pomyśleć, że kiedyś w jednym z przewodników (mam go osobiście w domu) napisano o Wałbrzychu, że powietrze jest tam tak zanieczyszczone, że wypala kobietom dziury w rajstopach... Dziś po tym "morowym" powietrzu nie ma już śladu, a miasto "łapie świeży oddech" w odnowionych budynkach i ciekawej historii, nie tylko industrialnej.



piątek, 24 czerwca 2016

D jak Dolny Śląsk - obiecany ciąg dalszy

Skalne Miasta u naszych czeskich sąsiadów - mają ich więcej, ale największe i najbardziej znane to Teplice nad Metuji, czyli  "po naszemu" Cieplice nad rzeką Metują i Adrspachske Skalni Mesto, czyli po polsku po prostu Skalne Miasto Adrszpach. 
Wybaczcie brak czeskich liter, ale moja klawiatura jakoś ich na razie niestety nie ma na wierzchu ..;-).


"Przez długie lata wiedza o Skalnych Miastach, leżących w okolicach Teplic nad Metują i Adrszpachu, była stosunkowo niewielka. Okoliczni mieszkańcy szukali w nich schronienia, kiedy czuli się zagrożeni w swych domostwach. W skałach znajdowali kryjówkę i ochronę przed niebezpieczeństwami w czasach wojny. Dopiero około roku 1700 z sąsiedniego Śląska zaczęli przybywać do Adrszpachu pierwsi pionierzy turystyki. Najstarszy wizerunek Skał Adrszpaskich pochodzi z roku 1739.
Wiele znaczących postaci historycznych miało okazję podziwiać Skalne Miasta w Adrszpachu i Teplicach. Między innymi królowa pruska Luisa, król polski i kurfirst saski Fryderyk August, Antonin hrabia Szpork z Kuksu, cesarz Józef II, cesarz austriacki Karol i wielu innych.

W roku 1824 wśród skał wybuchł wielki pożar lasu trwający kilka tygodni, który zniszczył prawie całą roślinność leśną. Dopiero wówczas skalne labirynty stały się bardziej dostępne, a właściciele tych ziem rozpoczęli budowanie pierwszej sieci szlaków turystycznych zarówno w Adrszpachu." 

(źródło: ulotka informacyjna w języku polskim wydana przez www.skalyadrspach.cz)

No to po kolei: 

Teplice nad Metuji:

- najpierw zgłodnieliśmy nieco, przechodząc obok Składu Serów,


-potem poczuliśmy się wytwornie, wkraczając przez Skalną Bramę, przez którą przechodziła niegdyś królowa holenderska Wilhelmina wraz z królewną Julianą oraz Wolfgang Goethe,


-następnie ubawili nieco, widząc suszące się od wieków portki o wdzięcznej nazwie - Karkonoszowe szortki,


 - jeszcze potem zachwycili szeroką panoramą skał.


- i przeszli jedną z kilku kładek przez naturalnie klimatyzowane przewężenie między skałami.


 Adrspachske Skalni Mesto przywitało nas przepięknym widokiem jeziora w miejscu dawnego kamieniołomu,


- następnie Gotycką Bramą,


- kilkudziesięciometrowymi piaskowcami strzelającymi w górę,


- zachwyciło Wielkim Wodospadem z omszałymi głazami o intensywnej zieleni,


- skłoniło do refleksji nad trwałością uczuć, gdy podziwialiśmy parę odwiecznych Kochanków o sercach pewnie bynajmniej nie z kamienia,


- i pożegnało cudną panoramą.


Oczywiście pięknych miejsc i skał o fantazyjnych kształtach jest znacznie więcej w Skalnych Miastach - tyle, że chyba nie pomieściłyby się tu wszystkie....




czwartek, 23 czerwca 2016

D jak Dolny Śląsk - Sokołowsko

Kraina niesamowicie bogata pod każdym względem - historycznym, geograficznym i turystycznym; to góry, zamki, kopalnie różnych minerałów i sztolnie, uzdrowiska, opactwa, kościoły różnych wyznań, bliskość granicy z Czechami i atrakcje u naszych sąsiadów, takie jak na przykład cudowne Skalne Miasta. 
Pojechaliśmy tam głównie po to, by zobaczyć właśnie dwa z nich - Teplice nad Metuji i Adrspachske Skalni Mesto. 

Oba te rezerwaty przyrody nieożywionej były bezapelacyjnie cudowne, niepowtarzalne i zaskakujące, o czym będzie w następnej części, ale jednak, mimo wszystko, najbardziej niezwykłym i zaskakującym miejscem, które odwiedziliśmy, była 
cerkiew prawosławna pod wezwaniem Michała Archanioła w Sokołowsku. 
Maleńka, schowana za drzewami w parku zdrojowym tego bardzo znanego niegdyś uzdrowiska, 




przepięknie odnowiona,
absolutnie zawładnęła naszymi myślami i uczuciami i dla mnie osobiście to właśnie ona, zupełnie niespodziewanie, stała się najwspanialszym miejscem okolic Wałbrzycha, które już na zawsze pozostanie w moim sercu. 




Stało się tak jednak nie tylko za sprawą samej budowli, ale głównie dzięki 
bratu Łukaszowi - opiekunowi cerkwi, który zapoznał nas z jej niełatwą, bolesną historią. 




Ale jej teraźniejszością są właśnie takie osoby, jak mitrat - ks. Eugeniusz Cebulski, czyli proboszcz cerkwi, którego również mieliśmy okazję poznać, 
i brat Łukasz - młody mnich, którego słowa trafiały wprost do serca. Mówił o historii, o duchowości, o ekumenizmie w przepiękny sposób 
- w jego słowach czuć było uduchowienie i prawdę, którą ten mnich - pustelnik żyje na co dzień. 
Były to słowa nienarzucające nikomu swojej prawdy, niechcące przekonywać na siłę, pełne spokoju i pokoju, piękna człowieka, który brał je ze swojego wnętrza, z życia modlitwą i pracą, niewyuczone, niewyklepane i niebanalne, mocne w swej głębi, i stąd właśnie brała się ich siła,  niesamowita autentyczność, która skłaniała do refleksji, zapraszała do zagłębienia się w życie, jakie ten człowiek prowadzi - w ciszy i zgodzie z Bogiem, z samym sobą i z innymi ludźmi. 
Pokój i cicha radość płynęły od niego w niemal namacalny sposób i nie chciało się wychodzić z tego przepięknego wnętrza świątyni wypełnionego modlitwą i ciszą. 
Przez wiele godzin po opuszczeniu cerkwi miałam ją nadal bardzo żywo w swoim sercu i myślach i ilekroć przypomnę sobie to niezwykłe miejsce i niezwykłego człowieka, nadal bardzo ciepło o nich myślę.




Jednak po zakończeniu wizyty w cerkwi uświadomiłam sobie, że brat mówił o wszystkim i wszystkich, tylko w swojej skromności nic właściwie nie powiedział o sobie i nawet nie wiedzieliśmy, jakie ma imię i bardzo mnie to "męczyło", ponieważ imię, jakie każdy z nas nosi, jest zawsze ważne i chciałabym je znać, kiedy już miałam z kimś kontakt. 
Dzięki Beatce, która bardzo skutecznie poszperała w zasobach internetu, mogłam poznać nie tylko jego imię, ale dowiedzieć się nieco więcej o nim z artykułu - wywiadu zamieszczonego w "Dzienniku Wałbrzyskim". Nie oddaje on niestety nawet w części niezwykłego ducha i osobowości brata Łukasza, ale i tak warto przeczytać:


Nie mogę nie powiedzieć również kilku słów o historii cerkwi 
- a jest to zadziwiająca "Historia cudami pisana" 
- jak zatytułowany został artykuł zamieszczony w gazecie "Gość Świdnicki". 
Jest to chyba najtrafniejsze streszczenie, jakie można sobie wyobrazić, ponieważ niemożliwe jest, by taka historia przywracania cerkwi najpierw jej sakralnej funkcji, a potem należnej jej godności i piękna, była przypadkowym zbiegiem okoliczności... 
Poniżej cytuję jego fragmenty, a całość można znaleźć pod linkiem:


"Na wprost wejścia do świątyni, tam, gdzie powinien znajdować się obraz ołtarzowy, stał kredens. W prezbiterium umiejscowiono kuchnię, a pod kopułą świątyni sypialnie – taki obraz zobaczył ks. mitrat Eugeniusz Cebulski, gdy pierwszy raz stanął przed cerkwią w podwałbrzyskim Sokołowsku.(...)
Cud pierwszy: wiem, że to Dom Boży
Ks. Eugeniusz wybrał się do Sokołowska. – Radość mieszała się z przerażeniem – wspomina emocje sprzed kilku lat. – Cerkiewka była przepiękna, usytuowana na niewielkim wzniesieniu, wśród zieleni. Jednak dobudowano do niej taras, rozpięto na nim hamak. Kopuły nie wieńczył krzyż.
Spytałem wprost właściciela, czy byłby gotów odsprzedać budynek. Pamiętam jak dziś – głos ks. Eugeniusza łamie się. – Zapadła cisza... Gospodarz obrócił się do mnie plecami, a przodem do budynku... Zacząłem modlić się o natchnienie Ducha Świętego dla niego... „Wiem, że to Dom Boży. Dogadamy się” – usłyszałem po chwili – mówi proboszcz.
-Gdy właściciel przedstawił cenę, radość się skończyła – kontynuuje opowieść ks. Eugeniusz.(...)
Cud drugi: spotkaliśmy ludzi
Po kilku kolejnych miesiącach do fundacji Renovabis zgłosił się pan, który wyraził chęć dofinansowania jednego z projektów. Gdy przeglądał listę wniosków, zwrócił uwagę na... cerkiew w Sokołowsku. „A to?” – miał spytać. „Tym się nie zajmujemy, projekt odrzucony” – usłyszał od pracownika. „Ale ja chcę sfinansować właśnie to”. – Okazało się, że pan na cele charytatywne chciał przeznaczyć dokładnie taką kwotę, jakiej potrzebowaliśmy na wykup świątyni! – emocjonuje się ks. Cebulski. Po chwili dodaje: – Nie znamy nazwiska darczyńcy. Nigdy go nie poznaliśmy. Tu ks. Eugeniusz wykonuje szeroki znak krzyża. Na moje zdziwione spojrzenie odpowiada: – To moja modlitwa za niego. Pamiętamy o nim podczas każdego nabożeństwa w Sokołowsku, podobnie podczas modlitw odprawianych w cerkwi we Wrocławiu. Bóg zapłać!
Gotowi na kolejne cuda
(...) Chcemy stworzyć miejsce spotkań ludzi różnych tradycji i narodowości. Chcemy dać im możliwość poznania się i zaprzyjaźnienia, dostrzeżenia tego, co dzieli, ale i tego, co łączy – deklaruje ks. Cebulski."







poniedziałek, 20 czerwca 2016

D jak D-day i Robert Capa

"Jeśli twoje zdjęcie nie jest wystarczająco dobre, znaczy to tylko, że nie podszedłeś wystarczająco blisko";
te słowa powiedział kiedyś Robert Capa i stały się one mottem autorów książki pt. "Bractwo Bang Bang. Migawki z ukrytej wojny", o której już wcześniej wspominałam. Robert Capa był podobno cynikiem z nieodłącznym papierosem w kąciku ust i uzależnieniem od adrenaliny, którą wyzwala niebezpieczeństwo, bycie w centrum działań wojennych. Szybko zostaje jednym z najbardziej znanych fotografów wojennych. 

Robert Capa (źródło: www.konflikty.pl i www.swiatobrazu.pl)
Robert Capa – właściwie Endré Ernő Friedmann – urodził się w rodzinie węgierskich Żydów. Już jako młody chłopak interesował się fotografią, jednak nigdy nie uczył się jej w żadnej szkole, był samoukiem. Przed II wojna światową ze względu na pochodzenie Friedmann zdecydował się na emigrację. Wyjechał do Paryża, poznał tam kilka osób, a wśród nich najważniejszą - Henriego Cartiera-Bressona. Zapoczątkowało to nowy rozdział w życiu Friedmanna: zmienia nazwisko na Robert Capa i rozpoczyna przygodę jako fotograf niezależny.
Na początku II wojny światowej przedostaje się do Ameryki (problemów imigracyjnych uniknął dzięki zawarciu małżeństwa z Amerykanką ostatniego dnia ważności swojej wizy). Na zlecenie amerykańskiego magazynu "Life" 6 czerwca 1944 roku Capa fotografuje lądowanie wojsk alianckich w Normandii - znajduje się na najtrudniejszym odcinku walk. 
D-day, czyli Dzień D (zgodnie z definicją Słownika Departamentu Wojny USA termin ten oznaczał nienazwany dzień, w którym rozpoczyna się lub ma się rozpocząć dana operacja)

A OTO HISTORIA ZDJĘĆ ROBERTA CAPA Z LĄDOWANIA ALIANTÓW W NORMANDII W 1944 ROKU
"6 czerwca 1944 roku pod osłoną nocy żołnierze trzech dywizji spadochronowych – brytyjskiej 6. oraz amerykańskiej 82. i 101. Dywizji Powietrznodesantowej – postawili stopy na normandzkiej ziemi. Był to początek operacji morsko-desantowej, która (tak pod względem skali przygotowań, jak i użytych sił) stała się jedną z największych operacji w dziejach wojen w ogóle. Lądowanie wojsk alianckich w Normandii miało na celu utworzenie drugiego frontu w zachodniej Europie, wyzwolenie Francji i pokonanie III Rzeszy." (wg strony: www.konflikty.pl)

(źródło: www.konflikty.pl i www.swiatobrazu.pl)
Taki opis dalszej historii tych zdjęć znalazłam na stronie http://historiajednejfotografii.blogspot.com/2012/05/robert-capa-d-day.html:
"W momencie osunięcia się przy brzegu klapy barki desantowej, Capa podobnie jak wszyscy żołnierze trafił w sam środek piekła. Pociski armatnie i kule z karabinów maszynowych przeszywały wodę z każdej strony Roberta. Co ważniejsze fotograf zgodnie z panującym wtedy prawem również ubrany był w wojskowy mundur, dlatego nie odróżniał się niczym od wojskowych. Jego jedynym uzbrojeniem były dwa aparaty Contax. Straty były tak ogromne, iż Capa musiał przedzierać się przez dziesiątki ciał w morzu czerwonym od krwi. Przez cały czas odczuwał rodzaj strachu, jakiego nigdy w życiu nie doświadczył. Cały się trząsł i z trudem utrzymywał aparat. Żeby przezwyciężyć jednak swój strach robił to, co potrafił najlepiej, czyli wykonywał jedno ujęcie za drugim. Po 1.5 godzinie wykorzystał wszystkie rolki filmu i zdecydował, że to już najlepszy czas, by wynosić się z plaży. "
I dalsza część ze strony ze strony www.konflikty.pl
"Kurier szybko zabiera negatywy do Londynu. Czas nagli. Podekscytowany laborant, świadom, że jest w posiadaniu zdjęć z historycznego wydarzenia, chcąc przyspieszyć proces suszenia mokrych negatywów, bezmyślnie podkręca temperaturę w ciemni. W konsekwencji powoduje to stopniowe topienie się emulsji na negatywach. W wyniku nadgorliwości laboranta spośród 72 naświetlonych klatek zdołano ocalić jedynie osiem. Obraz pozostaje jednak rozmyty, nieznający sprawy mogliby przypuszczać, że w gorączce krwawego desantu to drżące dłonie Capy spowodowały nieostrość zdjęć. Początkowo laboranci „Life” wypierają się błędu, tłumacząc uszkodzenie negatywu zapewne nieszczelnością aparatu, do którego dostać się musiała słona morska woda. Gdy prawda wychodzi na jaw, Capa nie kryje wściekłości. Zarzeka się, że nigdy więcej nie przyjmie zlecenia od „Life”. Ocalałe zdjęcia zostają opatrzone redakcyjnym komentarzem tłumaczącym ich techniczne „niedociągnięcia”. Parę lat później Capa nadaje autobiograficznej książce ironiczny tytuł „Slightly out of Focus” („Trochę nieostre”).

Ten brawurowy artysta, który bardziej aniżeli kuli wrogiego snajpera bał się ustabilizowanego życia ze stałą pracą i małżonką u boku, zginął w miejscu pracy, nadepnąwszy na minę w Thai Bihn w Wietnamie 25 maja 1954 roku. Jedna z niezliczonych legend na jego temat mówi, że trzymał wówczas w ręce aparat."


środa, 15 czerwca 2016

D jak damskie siodło

Jazda w damskim siodle nie jest łatwą sztuką, ale tym piękniejszą, kiedy w XXI wieku, w środku miasta można zobaczyć taki niecodzienny widok:


Dwie amazonki - mistrzynie Polski w jeździe w damskim siodle (jedna z nich jest również mistrzynią Europy) - swoim pokazem uświetniły otwarcie wystawy malarskiej dzieł trzech pokoleń Kossaków. Obie panie i konie związane są ze stadniną koni "Arabka" w Mysłowicach, gdzie oprócz jazdy w standardowym siodle, można również spróbować wyglądać tak elegancko :-), przynajmniej do pierwszego upadku z konia w przypadku nowicjuszek, ale nawet spadać można przecież w elegancki i dystyngowany sposób ;-)))





poniedziałek, 13 czerwca 2016

D jak dagerotypia

Dagerotypia. Opracowana w 1893 roku pierwsza metoda rejestracji obrazu fotograficznego na srebrnej lub posrebrzanej miedzianej płytce w jednym nie dającym się kopiować egzemplarzu w postaci pozytywu odwróconego (lustrzanego). Płyta do dagerotypii powstaje w następujący sposób: wypolerowaną płytkę srebrną lub miedzianą posrebrzaną należy podać działaniu par jodu lub bromu czy chromu, wskutek czego na powierzchni srebra wytworzy się światłoczuła warstwa jodku (bromku, chlorku) srebra. Płytę po naświetleniu (czas ekspozycji od kilka do kilkunastu minut) wywołuje się w parach rtęci, a następnie utrwala w tiosiarczanie sodu (jego utrwalającego działania odkrył J. F. W. Herschel). Dagerotypia przetrwała zaledwie do lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku. Nazwa pochodzi od nazwiska francuskiego wynalazcy Louisa Daguerre'a, współpracownika Josepha-Nicéphore'a Niepce'a. Zobacz też artykuł: Początki fotografii

(źródło: www.fotografuj.pl) 


Na początek małe przypomnienie w skrócie:

(źródło: artykuł "Początki fotografii")

"Metoda ta, której nazwa pochodzi od nazwiska jej twórcy Daguerre’a, polegała na naświetlaniu w camera obscura srebrnej (lub posrebrzanej miedzianej) płytki, pokrytej warstwą jodku srebra. Ze względu na niską światłoczułość tych materiałów na pierwszych zdjęciach znalazły się głównie krajobrazy, martwe natury i architektura. 
Od samego początku dagerotypistów interesowało jednak fotografowanie ludzi i już w tym samym roku, we wrześniu, powstał pierwszy portret fotograficzny. Była to podobizna żony fotografa, wykonana przez Samuela Finleya Breese’a Morse'a podczas 20-minutowej ekspozycji. Aby na tak długo naświetlanych zdjęciach model się nie poruszył, stosowano specjalne podpórki do podtrzymywania głowy podczas pozowania. 

Przed 1839 rokiem… 


Pierwsze fotograficzne obrazy powstawały jednak jeszcze przed opublikowaniem odkrycia Daguerra. Wykonywał je francuski nauczyciel Joseph Nicephore Niepce w technice heliografii, w której materiałem światłoczułym była płytka cynkowa pokryta asfaltem, wywoływana po naświetleniu w olejku lawendowym. Najstarsza zachowana tego typu praca pochodzi z 1826 roku. Przedstawia ona widok z okna pracowni Francuza. To właśnie odkrycia Niepcego były punktem wyjścia dla eksperymentów Daguerre’a. 




Pierwsza trwała fotografia Nicephore Niepce'a, ''Widok z okna'', 1826 r.


Od roku 1833 również William Henry Fox Talbot prowadził eksperymenty z naświetlaniem obrazów. Uzyskiwał on odbicia piór, liści i innych tego typu rzeczy, na papierze pokrytym solą kuchenną i roztworem azotanu srebra. W 1835 r. dostrzegł też, że jeśli papier ów byłby przezroczysty to można by zrobić kolejny, odwrócony obraz. Technika Talbota, zwana kalotypią (gr. kalos = piękny), stanowi podstawę fotografii oraz była początkiem okresu rozwoju procesu negatywowo-pozytywowego. 

Kilka słów o ekspansji fotografii

 Jak wspominaliśmy William Henry Fox Talbot od 1834 roku prowadził badania nad materiałami światłoczułymi i był twórcą metody zwanej talbotypią, będącej pierwszym procesem negatywowo-pozytywowym. Najstarszy zachowany negatyw pochodzi z 1835 roku i przedstawia okno w posiadłości Talbota w Lacock Abeby. Przed końcem XIX wieku powstawało jeszcze wiele innowacyjnych metod rejestracji obrazu i wywoływania zdjęć. Jednak dla rozwoju dagerotypii, oprócz technologii, znaczenie też miały jej praktyczne zastosowania. 



Jedno z pierwszych zdjęć Foxa Talbota.

Wzrost popularności fotografii spowodował również pomysł Francuza Adolphe’a Eugenie Disderiego. W 1854 roku, zmniejszając zdjęcia portretowe do rozmiarów 6×9 cm, wprowadził on carte de visite, czyli wizytówki z wizerunkiem właściciela

Wymyślony przez Disderiego fotograficzny bilet wizytowy zyskał sobie olbrzymią popularność. Karty te zaczęto produkować w milionach egzemplarzy, a wśród zamawiających znajdowali się brytyjska rodzina królewska oraz większość europejskich władców. Disderi, który przezornie opatentował swój pomysł, został z czasem nadwornym fotografem Napoleona III. "




niedziela, 12 czerwca 2016

D jak dziękuję :-)

Dziękuję bardzo za wszystkie głosy, które oddaliście na moje zdjęcie w konkursie "Podróż w obiektywie".
Chociaż internautom spodobały się bardziej inne zdjęcia, 
www.deon.pl/wyniki-konkursu-podroz-w-obiektywie
mnie cieszy fakt wyboru mojego zdjęcia przez organizatorów konkursu-redakcję portalu www.deon.pl 
jako najlepszego w II etapie, 
a największą radość daje mi sam moment zrobienia zdjęcia. 

Kiedyś przeczytałam zdanie powiedziane przez angielskiego malarza John'a Constable'a: 
"Malowanie jest dla mnie tylko innym słowem na odczuwanie". 

Ponieważ nie umiem malować, mogłabym sparafrazować jego słowa i powiedzieć, że
fotografowanie jest dla mnie tylko innym słowem na odczuwanie.




Ten tramwaj to piękna stara zabawka zauważona na targu staroci w Portugalii - 
myślę, że kolejne dziecko, które zostało nią obdarowane, 
będzie mogło znów podróżować po niczym nieograniczonej krainie swojej wyobraźni.





piątek, 10 czerwca 2016

D jak Dom o Zielonych Progach

... progach, które pokonujemy z ogromną radością razem z kaczkami i innymi skrzydlatymi i nieskrzydlatymi stworzeniami spotkanymi akurat na naszej drodze. 

                                                                             


Przekraczając takie zielone progi stajemy się po tej drugiej stronie gośćmi, którzy - jeśli uszanują panujące tam prawa, mogą poczuć się jeszcze choć na chwilę jak w domu, który ludzkość sama sobie i innym stworzeniom tak skutecznie i nieludzko odbiera kawałek po kawałku, budując coraz to nowe fabryki, wysypiska śmieci i supermarkety.
Jak to dobrze, że samochody, quady i inne zdobycze cywilizacji nie mają wstępu na ścieżkę, gdzie trzeba iść "gęsiego" (to chyba też nieprzypadkowe określenie, które być może nabiera nowego znaczenia w naszych czasach) lub do stawu, gdzie chaszcze i trzciny chronią dostępu do swojego sanktuarium różnego rodzaju hałaśliwym intruzom.




Jak to dobrze, że są jeszcze takie zespoły i taka muzyka:








środa, 8 czerwca 2016

D jak Dolina Sanki

 W krakowskiej części Jury Krakowsko-Częstochowskiej od zawsze płynie potok Sanka, a skoro płynie, to czemu nie pójść na spacer jego odwiecznym śladem. Aby znaleźć się w jego dolinie, można rozpocząć wędrówkę w Dolince Mnikowskiej,

       

w której znajduje się kamienny ołtarz z dużym kilkumetrowej wysokości obrazem Matki Boskiej Skalskiej wykonanym w 1863 r. najprawdopodobniej przez znanego taternika Walerego Eliasza - Radzikowskiego, odnowionym w 2011 r., o czym informuje stosowna tablica. Legenda głosi, że kilku powstańców w czasie Powstania Styczniowego, szukając schronienia przed wojskiem rosyjskim, trafiło do Doliny Mnikowskiej. Zrozpaczeni szukali kryjówki i wówczas z pomocą przyszła im kobieta, wskazując jaskinię. Gdy niebezpieczeństwo minęło, chcieli podziękować nieznajomej. Gdy nie mogli odszukać jej, uznali, że była to Matka Boża i z wdzięczności postarali się o namalowanie jej wizerunku na skale. 
Dziś prowadzi do niego mostek i wygodne, choć strome schody ze stacjami Drogi Krzyżowej, a wejście do jaskini znajduje się z prawej strony za skałą z malowidłem.

      

 Nie wiem, skąd artysta czerpał inspirację, ale mnie malowidło skojarzyło się z dziełami Paul'a Gaugain'a, głównie ze względu na kolor i rysy twarzy Madonny.

       

Warto było wspiąć się tymi schodkami na samą górę również po to, by podziwiać roztaczający się stamtąd widok oraz zobaczyć pamiątkową tabliczkę informującą, że tą samą drogę przemierzył papież Jan Paweł II w 2004 roku. Wcześniej natomiast - w 1952 r. młody wówczas ksiądz Karol Wojtyła wybrał się na wycieczkę ze studentem Jackiem Fedorowiczem i w tym miejscu wraz z napotkanymi osobami odmówili niedzielne nieszpory.


A nasze drogi prowadziły kolejno niebieskim, czerwonym i czarnym szlakiem, ale pojawił się też kolor żółty i nieco inne oznaczenia - z naszym traktem łączył się momentami małopolski odcinek Szlaku Świętego Jakuba oznaczony charakterystycznym żółtym krzyżem, muszlą lub zwyczajną żółtą strzałką, która dla niewtajemniczonych wygląda na namalowaną zupełnie przypadkowo.



Tak wędrując, dotarliśmy w okolice Zimnego Dołu - najpierw ostro pod górę, by cienistą dróżką wijącą się między omszałymi skałami i bluszczami, w dość tajemniczej atmosferze, dotrzeć do miejsca, skąd pomiędzy krzakami porastającymi szczyt tego niewielkiego pagórka widać było małą dolinkę.


Następnie w dół tą samą drogą już docelowo do Zimnego Dołu, gdzie bije jedyne w regionie krakowskim źródło krasowe, w którym woda wypływa bezpośrednio z jaskini.


Nieopodal napotkaliśmy kolejne ciekawe miejsce - teren prywatny należący do tajemniczego Kropka, który nie życzy sobie być dokarmianym...;-))).


Uszanowaliśmy zatem jego prośbę, co było tym łatwiejsze, że nie mieliśmy szczęścia go spotkać i zboczem Bukowej Góry, mijając tereny dawnego grodziska,


przez wspaniały bukowy las


z malowniczymi wąwozami, dotarliśmy na szczyt Bukowej Góry (378 m. n.p.m.), poganiani przez burze, które krążyły w okolicy. Jak zostało skrupulatnie obliczone, uniknęliśmy czterech kataklizmów, które mogły w każdej chwili rozpętać się nad naszymi głowami,


i w ten sposób, na ostatnim odcinku już zmotoryzowani, szczęśliwie dotarliśmy na obiad do Trzebini, której odnowiony i ciekawie zaaranżowany ryneczek - z kamiennymi mostkami, mini-rzeczką, krzewinkami i drzewkami prezentuje się naprawdę pięknie.







niedziela, 5 czerwca 2016

D jak deon.pl

Redakcja portalu www.deon.pl ogłosiła jakiś czas temu konkurs fotograficzny 
pt. "Podróż w obiektywie". Tak sobie pomyślałam, że skoro mój blog ma w nazwie podróże, 
to może mogę mieć do Was wszystkich, którzy tu czasem zaglądacie, 
taką małą prośbę o obejrzenie kilku chyba całkiem ładnych zdjęć wybranych 
przez Jury konkursu i oddanie ewentualnego głosu na najładniejszą fotografię. 
A gdyby przypadkiem spodobało się Wam zdjęcie nr 1 z II etapu, będę bardzo wdzięczna :-))))).
To był wstępny wybór Jury, teraz decydują tylko głosy internautów oddane do 10 czerwca:
www.deon.pl/po-godzinach/podroze-wycieczki/art,520,final-konkursu-podroz-w-obiektywie.html

Choć już ogromną nagrodą jest dla mnie sama możliwość zobaczenia swojego zdjęcia wśród tylu pięknych fotografii.
Tym niemniej redakcja portalu  www.deon.pl (i ja:-))))) zachęcamy do wyłonienia 3 miejsc finałowych:
                                                                                                                                                                                           
- kliknij na fotografię w galerii

- oddaj głos, używając gwiazdek pod zdjęciem



Dziękuję bardzo:-))))


piątek, 3 czerwca 2016

ć jak ćma

Każda z nich niezwykła - obojętne czy nazywa się "Tiger Moth" - po polsku niedźwiedziówka (możemy się tylko zastanawiać, czemu nie 'tygrysiówka'?;))) i jest nocnym motylem,



tiger moth (źródło: www.medianauka.pl)


czy jest pięknym samolotem, dziś już zabytkowym, na którym mają szansę latać tylko nieliczni - ci, którzy bardzo bardzo tego chcą.



"Tiger Moth", fot. Andrzej Rutkowski (źródło: www.dlapilota.pl)

Jest pewnie parę takich osób, a wśród nich niezwykły polski pilot Jacek Mainka, który jest właścicielem takiego pięknego zabytkowego dwupłatowca z 1939 roku. Nauka latania nim była przygotowaniem do spełnienia jego wielkiego marzenia z dzieciństwa - żeby kiedyś zasiąść za sterami "Spitfire"... Marzenie to nie wzięło się znikąd - miało swój początek w solidnych korzeniach lotniczych - dziadek pana Jacka był w czasie II wojny światowej mechanikiem w Dywizjonie 303. Poniżej przytaczam fragment wywiadu z Jackiem Mainką, którego całość gorąco polecam (w skrócie: wytrwałość, wielka historia, profesjonalizm i świetne poczucie humoru), i który znajdziecie na stronie:


"W polataniu „Spitfire” chodziło o pewną symbolikę i dokonanie. Mój dziadek (drugi mąż mojej babci) był mechanikiem w I Pułku Lotniczym na Okęciu przed 1939 rokiem. Po Kampanii Wrześniowej przedostał się do Francji i zgłosił się do „Dywizjonu Fińskiego” tamże. Znowu ewakuacja - tym razem na Wyspę Ostatniej Nadziei – i tym razem przydział do tworzącego się 303 Dywizjonu Myśliwskiego. Następne 6 lat – praca przy („Hurricane”-krótko) „Spitfire”. Odkąd pamiętam chodziłem z Dziadkiem Rysiem na spotkania lotników. Oczywiście samolot bardzo mi się podobał, w ogóle wszystko działało na wyobraźnie i wygłosiłem kiedyś na takim spotkaniu publiczne słynne „jak dorosnę to takim będę latał”. Starsi panowie uśmiechnęli się (smutno) – zła strona Żelaznej Kurtyny, żadnych szans na bycie milionerem w Anglii, służba w RAF w BBMF odpada z definicji... „Raczej Ci się nie uda”...

Choć na przykład Pułkownik Witorzeńć był nastawiony bardziej entuzjastycznie i nawet chciał się zakładać – żeby móc przegrać."


Może to być zaskoczeniem (dla mnie przynajmniej było), ale, jak wspomniałam wcześniej, opanowanie pilotażu na "Tiger Moth" świetnie przygotowuje do latania "Spitfire", więc był to pierwszy ważny krok w kierunku realizacji swojego wielkiego marzenia, które przecież zrealizował!



Start Spitfire XVI TE184 z Bremgarten. fot. Johannes Heimberger (źródło: www.dlapilota.pl)

I jeszcze jeden krótki fragment z wywiadu z Jackiem Mainką:

"Kiedy pierwszy raz leciałem „Spitfire” miałem trochę nadzieję, że nie będzie mi się podobało, że jest „przereklamowany”. „Niestety”, bardzo mi się podobało. Jest to bardzo fajny samolot, a entuzjastyczne opinie na jego temat sprawdziły się, jak dla mnie, w pełni. "


Swoją radością pan Jacek dzielił się z innymi, wśród nich były niezwykłe osoby - wymienię dwie z nich; po locie "Spitfire" zaprosił na lot swoim "Tiger Moth" panią Jadwigę Piłsudską - córkę Marszałka Józefa Piłsudskiego, która była pilotem tzw. personelu pomocniczego w czasie II wojny światowej w Wielkiej Brytanii. Drugą osobą był pan Jerzy Główczyński, przyjaciel jego dziadka i pilot 308 Dywizjonu Krakowskiego.

Później przyszedł czas, że przekonał swojego kolegę - Anglika, Stephen'a Stead'a, właściciela "Spitfire", by pozwolił mu przylecieć nim do Polski na pokazy lotnicze.

I tu zaczyna się NASZA przygoda ze "Spitfire".

Naszym marzeniem było zobaczyć ten piękny zabytkowy samolot. Pierwsza próba, mimo długiego oczekiwania i do końca nadziei, że jednak tego dnia przyleci, nie powiodła się ze względu na złą pogodę. Jednak tak łatwo nie dałyśmy za wygraną i nadal robiłyśmy wszystko, żeby być we właściwym czasie i właściwym miejscu, żeby na własne oczy zobaczyć ten samolot. 
My, to znaczy moja przyjaciółka Dagmara i ja. 

Nasza wytrwałość została nagrodzona i to o wiele bardziej, niż mogłyśmy się spodziewać - 
miałyśmy możliwość oglądać go z BARDZO BLISKA i choć był dosłownie na wyciągnięcie ręki, to jednak nie śmiałyśmy go dotknąć. Pożerałyśmy tylko wzrokiem i matrycami naszych aparatów fotograficznych każdy fragment jego niepowtarzalnej sylwetki.




A później nasze pozostałe zmysły chłonęły cudowny, głęboki, charakterystyczny dźwięk silnika i zapach paliwa, gdy pan Jacek Mainka rozpoczął uruchamianie do startu. 




Wkrótce "Spitfire" zaczął kołować, rozpędzać się na pasie startowym i już był w swoim żywiole - tam, gdzie czuje się najlepiej. Jeszcze przez chwilę widać było jego piękny kształt na tle nieco szarego tego dnia nieba i już znikał nam z oczu... Ale nie z serca - od tamtej chwili minęły już prawie dwa lata, ale ten dzień i samolot pozostanie już na zawsze w naszej pamięci jako coś wyjątkowego, jako kawałek wspaniałej historii Polaków walczących w Bitwie o Anglię, która została jeszcze raz przypomniana i ożywiona dzięki wspaniałym pasjonatom lotnictwa.