poniedziałek, 20 czerwca 2016

D jak D-day i Robert Capa

"Jeśli twoje zdjęcie nie jest wystarczająco dobre, znaczy to tylko, że nie podszedłeś wystarczająco blisko";
te słowa powiedział kiedyś Robert Capa i stały się one mottem autorów książki pt. "Bractwo Bang Bang. Migawki z ukrytej wojny", o której już wcześniej wspominałam. Robert Capa był podobno cynikiem z nieodłącznym papierosem w kąciku ust i uzależnieniem od adrenaliny, którą wyzwala niebezpieczeństwo, bycie w centrum działań wojennych. Szybko zostaje jednym z najbardziej znanych fotografów wojennych. 

Robert Capa (źródło: www.konflikty.pl i www.swiatobrazu.pl)
Robert Capa – właściwie Endré Ernő Friedmann – urodził się w rodzinie węgierskich Żydów. Już jako młody chłopak interesował się fotografią, jednak nigdy nie uczył się jej w żadnej szkole, był samoukiem. Przed II wojna światową ze względu na pochodzenie Friedmann zdecydował się na emigrację. Wyjechał do Paryża, poznał tam kilka osób, a wśród nich najważniejszą - Henriego Cartiera-Bressona. Zapoczątkowało to nowy rozdział w życiu Friedmanna: zmienia nazwisko na Robert Capa i rozpoczyna przygodę jako fotograf niezależny.
Na początku II wojny światowej przedostaje się do Ameryki (problemów imigracyjnych uniknął dzięki zawarciu małżeństwa z Amerykanką ostatniego dnia ważności swojej wizy). Na zlecenie amerykańskiego magazynu "Life" 6 czerwca 1944 roku Capa fotografuje lądowanie wojsk alianckich w Normandii - znajduje się na najtrudniejszym odcinku walk. 
D-day, czyli Dzień D (zgodnie z definicją Słownika Departamentu Wojny USA termin ten oznaczał nienazwany dzień, w którym rozpoczyna się lub ma się rozpocząć dana operacja)

A OTO HISTORIA ZDJĘĆ ROBERTA CAPA Z LĄDOWANIA ALIANTÓW W NORMANDII W 1944 ROKU
"6 czerwca 1944 roku pod osłoną nocy żołnierze trzech dywizji spadochronowych – brytyjskiej 6. oraz amerykańskiej 82. i 101. Dywizji Powietrznodesantowej – postawili stopy na normandzkiej ziemi. Był to początek operacji morsko-desantowej, która (tak pod względem skali przygotowań, jak i użytych sił) stała się jedną z największych operacji w dziejach wojen w ogóle. Lądowanie wojsk alianckich w Normandii miało na celu utworzenie drugiego frontu w zachodniej Europie, wyzwolenie Francji i pokonanie III Rzeszy." (wg strony: www.konflikty.pl)

(źródło: www.konflikty.pl i www.swiatobrazu.pl)
Taki opis dalszej historii tych zdjęć znalazłam na stronie http://historiajednejfotografii.blogspot.com/2012/05/robert-capa-d-day.html:
"W momencie osunięcia się przy brzegu klapy barki desantowej, Capa podobnie jak wszyscy żołnierze trafił w sam środek piekła. Pociski armatnie i kule z karabinów maszynowych przeszywały wodę z każdej strony Roberta. Co ważniejsze fotograf zgodnie z panującym wtedy prawem również ubrany był w wojskowy mundur, dlatego nie odróżniał się niczym od wojskowych. Jego jedynym uzbrojeniem były dwa aparaty Contax. Straty były tak ogromne, iż Capa musiał przedzierać się przez dziesiątki ciał w morzu czerwonym od krwi. Przez cały czas odczuwał rodzaj strachu, jakiego nigdy w życiu nie doświadczył. Cały się trząsł i z trudem utrzymywał aparat. Żeby przezwyciężyć jednak swój strach robił to, co potrafił najlepiej, czyli wykonywał jedno ujęcie za drugim. Po 1.5 godzinie wykorzystał wszystkie rolki filmu i zdecydował, że to już najlepszy czas, by wynosić się z plaży. "
I dalsza część ze strony ze strony www.konflikty.pl
"Kurier szybko zabiera negatywy do Londynu. Czas nagli. Podekscytowany laborant, świadom, że jest w posiadaniu zdjęć z historycznego wydarzenia, chcąc przyspieszyć proces suszenia mokrych negatywów, bezmyślnie podkręca temperaturę w ciemni. W konsekwencji powoduje to stopniowe topienie się emulsji na negatywach. W wyniku nadgorliwości laboranta spośród 72 naświetlonych klatek zdołano ocalić jedynie osiem. Obraz pozostaje jednak rozmyty, nieznający sprawy mogliby przypuszczać, że w gorączce krwawego desantu to drżące dłonie Capy spowodowały nieostrość zdjęć. Początkowo laboranci „Life” wypierają się błędu, tłumacząc uszkodzenie negatywu zapewne nieszczelnością aparatu, do którego dostać się musiała słona morska woda. Gdy prawda wychodzi na jaw, Capa nie kryje wściekłości. Zarzeka się, że nigdy więcej nie przyjmie zlecenia od „Life”. Ocalałe zdjęcia zostają opatrzone redakcyjnym komentarzem tłumaczącym ich techniczne „niedociągnięcia”. Parę lat później Capa nadaje autobiograficznej książce ironiczny tytuł „Slightly out of Focus” („Trochę nieostre”).

Ten brawurowy artysta, który bardziej aniżeli kuli wrogiego snajpera bał się ustabilizowanego życia ze stałą pracą i małżonką u boku, zginął w miejscu pracy, nadepnąwszy na minę w Thai Bihn w Wietnamie 25 maja 1954 roku. Jedna z niezliczonych legend na jego temat mówi, że trzymał wówczas w ręce aparat."


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz